niedziela, 22 grudnia 2013

Spieszmy się kochać zwierzęta - tak szybko odchodzą...

Dziś mija dokładnie tydzień, kiedy ostatni raz widzieliśmy naszego jamnika Tofika. To najbardziej zagadkowe zniknięcie ze wszystkich. Bo jak pisałem w poprzednich postach straciliśmy już wcześniej trzy zwierzaki mieszkające z nami pod naszym ostatnim adresem. 

A jeszcze tydzień temu robiliśmy zdjęcia i nagrywaliśmy filmiki telefonem jak Tofik leży wtulony do naszych trzech kotów Łatka, Łapki i Binki...Teorii zniknięcia było kilka, jednak brak jakichkolwiek śladów walki, brak jakichkolwiek śladów bo był przymrozek...robi nam wodę z mózgów.

W zeszłym tygodniu z niedzieli na poniedziałek obudziłem się o 4 nad ranem. A raczej to skowyt Tofika mnie obudził.

Daję głowę, że słyszałem go na podwórku, za oknem w kuchni, przy drzwiach wejściowych gdzie zwierzaki mają budę i jedzenie.

Pomyślałem, że Tofik oberwał od kota i dlatego zaskomlał jakieś 4 razy. Potem skomlenie ustąpiło jakby oddalającemu szczekaniu, by za chwilę zupełnie ucichnąć...


I psa już nie widzieliśmy.

Zawiozłem żonę do pracy, potem dzieci do szkoły i zastanowiło mnie, że brązowego jak nazywałem Tofika nigdzie nie ma. Przeważnie już by nas obskakiwał i pchał się do domu. Tego dnia jednak tak się nie stało.

Obszukałem całe podwórko, poszedłem wzdłuż rzeki za płotem i nawet zajrzałem przez płot do kojca psa, tego samego, który zagryzł nasze poprzednie zwierzaki - fretkę Fredka, trzy dni po nim kota Tutka i za rok kolejnego kota Tutusia.

Paradoksalnie Fredek został zagryziony dokładnie w tym samym czasie co zniknięcie Tofika - na tydzień przed Świętami Bożego Narodzenia. Kot - trzy dni po Fredku - żona szukała go w Wigilię. Kolejny kot też zginął zimą kiedy leżał śnieg....

Czy to przypadek?

Sąsiedzi też nic nie wiedzą na temat zniknięcia, nawet ten sąsiad od psa, który wykonuje na naszych zwierzakach "wyroki"...

Ale z drugiej strony czy przyznałby się, że jego pies znów zagryzł kolejnego naszego zwierzaka?

Poza tym jestem pewny, że tym razem Tofik był na podwórku. Nie mógł się z niego wydostać sam, gdyż akurat dzień wcześniej poprawiłem poluzowaną sztachetę w płocie, przez którą dotychczas się wymykał.

Rano brama i furtka były zamknięte...a psa nie ma.

Fakt była pełnia ale raczej wilkołaki i porwanie przez UFO odpadają...

Najbardziej prawdopodobny scenariusz to jednak mimo wszystko pies sąsiada.

Sąsiad akurat ok. 4 przyjeżdża na działkę i wypuszcza psa, by sobie pobiegał po okolicy. Nieraz wyganiałem go z podwórka, także wtedy jak odwoziłem żonę do pracy, czyli ok. 6 godziny.

Zakładałem więc, że jakimś sposobem pies sąsiada mógł się wedrzeć na podwórko. Mieszaniec bernardyna z owczarkiem kaukaskim, dość potężny, nie miałby żadnego problemu by nawet pyskiem otworzyć sobie być może niedomkniętą bramę przesuwną. Przyszedł do miski, a kiedy zobaczył Tofika za którym nie przepadał (już raz prawie go zagryzł) pewnie się na niego rzucił. Gdy sąsiad zobaczył, że pies wlazł na nasze podwórko, przyszedł by psa wyprowadzić, a gdy zobaczył że z Tofikiem nie jest najlepiej zabrał oba i zasunął bramę by zatrzeć wszelkie ślady. I to by się zgadzało - jazgotanie Tofika i potem oddalające się coraz cichsze próby szczekania. 

Z tym, że raczej byłyby jakieś ślady np. krwi a tu nic takiego nam się nie rzuciło w oczy...

Więc może ktoś ukradł Tofika? Nasz jamnik zabijał miłością i lgnął do ludzi, więc raczej by nie szczekał...

Chyba, że wyczułby złe zamiary...

Pytałem sąsiada, czy przypadkiem Tofik nie przyszedł do nich na podwórko, bo nigdzie nie możemy go znaleźć, co oczywiście sugerowało, że mógł zostać zagryziony.

Sąsiad stwierdził jednak, że nie widział naszego brązowego i że pewnie poszedł na suczki...

Ale daję głowę, że on był na podwórku kiedy słyszałem go po raz ostatni. Poza tym ten sąsiad jako jedyny nie zdziwił się, że Tofik zniknął. Tylko zimnym tonem oznajmił, że go po prostu nie widział. Innych zdziwiło nagłe zniknięcie.

Wczoraj spotkałem pracownika sąsiada. Postanowiłem i jego spytać o brązowego. Stwierdził, że szef mu powiedział o zniknięciu naszego i sam dla świętego spokoju przejrzał każdy krzak na ich podwórku, sprawdzając czy rzeczywiście nie leży tam gdzieś brązowy, jednak bez rezultatów.

I zgłupiałem, bo mówił to takim tonem jakby rzeczywiście go nie widział. Albo dobrze się kamuflują, albo rzeczywiście tym razem to nie sprężyna ich psa.

Niepewność jest najgorsza. Nigdzie w okolicy nie widać brązowego. Nad ranem z niedzieli na poniedziałek zniknął jak kamfora...

Latem może miałby jeszcze szanse wrócić, ale zimą...niestety czas się pogodzić, że już go nie zobaczymy.

Najgorsze jest to, że zniknął z własnego podwórka. Zostały same koty...które zapewne pouciekały, bo przecież wszystkie zwierzaki spały razem.

Może już leży gdzieś zakopany a miejsce jego spoczynku nigdy nie wyjdzie na jaw niczym grób Hubala...

Jamniki są słodkie, ale jeśli będę miał mieć jeszcze kiedyś psa to będzie to duży pies. Żeby bronił podwórka i budził respekt wśród wchodzących na podwórko.

Być może jedynie koty wiedzą co się zdarzyło tamtej nocy...ale nabrały wody w pyszczki i nie chcą nic powiedzieć na ten temat...

Niebawem Wigilia i szansa, że zwierzęta przemówią ludzkim głosem, byłaby szansa by się dowiedzieć co się stało tydzień temu. Z drugiej jednak strony, podobno temu kto jest w stanie usłyszeć zwierzęta mówiące ludzkim głosem w Wigilijną Noc, pisana jest szybka śmierć...

Nadal wypatrujemy brązowego, choć z każdym dniem szansa jego powrotu maleje. 

Fredek  miał 10 miesięcy, Tutek - ok. 1 rok, Tutuś - ok. 1 rok, Tofik - 3 lata...

Spieszmy się kochać zwierzęta - tak szybko odchodzą...

Może Wy macie jakieś teorie, co mogło się wydarzyć?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz